sobota, 13 kwietnia 2013

Geneza Entropii czyli początki Strachu w Chaosie

Podstawą wszystkich dalszych rozważań czy wniosków jest zrozumienie idei strachu. Dla psychologów nie jest to nic innego jak mechanizm obronny, który powstrzymuje istoty żywe przed narażaniem się na utratę zdrowia i życia. Dla wielu ludzi strach jest czymś uzależniającym, związany z nim zastrzyk adrenaliny staje się im potrzebny. Jednak ci ludzie albo nie mieli do czynienia ze Strachem w moim rozumieniu albo byli wystawieni na jego działanie przez zbyt krótki okres czasu by zauważyć jakiekolwiek zmiany. Dorośli postrzegają go inaczej niż dzieci. Strach w ich rozumieniu jest o wiele bardziej nijaki i czai się w zwykłych codziennych przedmiotach - rachunkach, rozmowach, czy w miejscu pracy.
   Prawda jest taka, że w zasadzie Strach działa niezwykle subtelnie. Powoli zmieniając sposób w jaki postrzegamy otoczenie. Jeżeli przedstawić go w formie fizycznej przypominałby pewnie zimny, bezbarwny śluz, który przeciska się dowolnymi szczelinami tworząc fantastyczne i koszmarne kształty. Do tej pory myślałem, że takie jego postrzeganie to tylko specyficzna właściwość mojej osoby. Cecha osobnicza można by rzec. Niedawno przekonałem się, że nie jestem jedyną osobą, dla której Strach nie tylko zmienia postać z uczuciowego na fizyczny, ale także jest w stanie niczym rak zatruć zdolność postrzegania świata. To jak widzimy świat nie jest bowiem zależne od tego jak dobry mamy wzrok. Najbardziej przerażające rzeczy czają się bowiem poza granicą fizycznej percepcji i ujawniają się dopiero gdy ta ostatnia
ulegnie degradacji lub wypaczeniu.
   Kiedy jesteśmy dziećmi ten Strach czai się w najbardziej oczywistych miejscach. Tak jak w przypadku dorosłych wywołują go niewiedza, brak zrozumienia czy zwykłe przeczucia. Jeżeli tak jak mnie prababcia w dzieciństwie opowiadała Ci o człowieku ze skrzynią, który zabiera niegrzeczne dzieci i chowa w skrzyni skąd nie wracają to mniej więcej wiesz o co chodzi. Dowolny dźwięk, który choćby przypomina lub kojarzy się ze wspomnianą skrzynią sprawi, że przez spokojny inaczej umysł przemknie pytanie: Czy aby na pewno byłem dzisiaj grzeczny? W ten sposób powstają Niepokoje - drobne chochliki, które przewracają bibeloty stojące na biurku, burzą porządek w szafie, czy chowają klucze do mieszkania. Ich działalność, choć irytująca, jest raczej nieszkodliwa. U dorosłych sprawiają, że potrawy tracą smak, przynoszą uczucie niepewności czy bezsenność.
   Mechanizm ich powstawania jest zależny od wieku osoby, którą dręczą. Jeżeli jesteś osobą dorosłą, zwyczajnie przychodzą wraz z obawą o zdrowie i choć jest ich zdecydowanie mniej to trudniej z nimi walczyć. W dzieciństwie jednak... W dzieciństwie pamiętam jak pojawiały się w dużej liczbie. Wyłaziły spod łóżka, z ciemności pod biurkiem, z zamkniętej, starej szafy. Przeciskały się przez szczelinę pod drzwiami, gdy z drugiej strony coś chrobotało. Przenikały przez szkło, gdy po drugiej jego stronie coś uderzyło w przeźroczystą taflę. Najwięcej ich wychodziło w nocy, z Ciemności. Gdziekolwiek padła plama Mroku tam nagle pojawiało się przynajmniej kilka Niepokojów. Śmiały się, chichotały, tańczyły, chrobotały i wydawały szereg innych, bliżej niesprecyzowanych dzięków. Tak jak w przypadku innych podobnym im stworzeń wystarczyło tylko włączyć nocną lampkę by pierzchały. Drobna żaróweczka świecąca pomarańczowo-żółtym światłem z gniazdka w bloku stawała się potężnym orężem w walce z Ciemnością. Odganiała Niepokoje, Lęki i Koszmary - słowem: wszystkie znane nam istoty Strachu. A przy najmniej tak nam się wtedy wydawało. Niektórzy starają się powrócić do tej dziecięcej wersji Ciemności nosząc czarne ubrania, słuchając “mrocznej” muzyki, starając samemu aplikować sobie cierpienie. Jednak Ciemność zmienia się z nami, a potrzeba wielkich nakładów pracy i jakiegoś niezwykłego wydarzenia by zahamować tą przemianę. Ci, którzy samo sobie zadają cierpienie by przywrócić Ciemności “dziecięcą” formę pragną tylko, by świat znów, jak dawniej, był w świetle dnia bezpieczny.
   Pamiętam, że gdy jako mały berbeć kładłem się spać, wciągałem przez głowę piżamkę pachnącą niemiecki proszkiem do prania i okrywałem się kołdrą z wypranym motywem z Kaczorem Donaldem i Myszką Miki. Mama - wysoka postać z delikatnym uśmiechem - wchodziła do pokoju, włączała lampkę nocną - ten niewielki Pomarańczowy Płomyczek, całowała mnie w czoło na dobranoc i wychodziła. Nie było wtedy Niepokojów, bo światełko lampki i całus Mamy skutecznie je odstraszały. Po pewnym czasie, jak wszyscy dorośli, tak i moi Rodzice uznali, że lampka nie jest potrzebna, że mogę spać bez niej. Mogłem, ale  zasypiać do wtóru Niepokojowych zabaw nie było tym samym co zasypianie z Pomarańczowym Płomyczkiem.
   Właściwie wtedy poznałem też Lęki i Koszmary. Te pierwsze pojawiały się kiedy Niepokoje robiły się zbyt niegrzeczne. Ich nadejście zwiastowała nagła cisza - do tej pory niemal żywy pokój, głośny od Niepokojowych zabaw nagle zastygał w bezruchu. W absolutnej ciszy, w której można było tylko usłyszeć własny oddech nagle dało wyczuć się jak powietrze gęstnieje w jednym, bardzo konkretnym punkcie w pokoju. Zwykle jest to to samo miejsce, z którego przychodzi najwięcej Niepokojów - Ciemność pod łóżkiem, Ciemność pod oknem, lub w kącie pokoju. Wewnątrz starej szafy. W takich miejscach nagle materializowały się Lęki. Po chwili ciszy, która trwała jak wieczność nagle, NAGLE wiedzieliśmy, że tam coś jest. Nie miało znaczenia jak wygląda i co robi. Nawet przez grube, dębowe deski szafy Lęki wysysały z pokoju ciepło, szczęście, wspomnienia zabawy. Ale chroniła przed nimi kołdra i sen - więc uciec przed niemi nie było niemożliwym. Czasami Lęki pojawiały się również za dnia, ale tylko w specjalnych warunkach. Mogły zmaterializować się w ciemnej piwnicy, starym, zatęchłym budynku, na cmentarzu, ale nigdy w świetle dnia i na środku pokoju. Wtedy wystarczyło unikać tych miejsc i Lęki były nam niestraszne. Gorzej było z Koszmarami.
   Te stanowiły następny poziom w ewolucji stworów Strachu. Gdy jeden z Lęków był już naprawdę stary i zezłoszczony tym, że nie może dopaść wybranego przez siebie Dziecka stawał się Koszmarem. Koszmary cierpliwie czekały aż ich ofiara zaśnie i, dzięki wspomnianej na samym początku tekstu fizycznej manifestacji strachu, wciskały się przez szczeliny pod kołdrą, przez usta, nos i uszy prosto do umysłu ich ofiary. Tam nie można było się przed nimi schować, ani uciec. Dręczyły przez jedną lub kilka nocy swoje ofiary, a potem umierały i zanikały. Czasami zdarza się, że widmo Koszmaru po latach powraca by nękać swoją ofiarę ponownie, jednak zdarza się to tylko wtedy kiedy ta leży osłabiona chorobą. Zwykle jednak znikały zaraz po tym jak kończyły swoją zabawę.
  
***

   W zasadzie osobie, która nigdy nie doświadczyła grozy ciężko jest wytłumaczyć to uczucie - to jak mówić o miłości komuś, kto nigdy jej nie zaznał. Mądrzy ludzie mówili, że być odważnym to tylko (lub aż) wytrzymać w strachu odrobinę dłużej. Ale Groza to nie strach. To coś znacznie bardziej niż strach - w każdym aspekcie.
- MYŚL! - pojedynczy rozkaz przedziera się przez umysł niczym promyk światła przez ciemność o fizycznej formie. Każdy oddech jest świadomy, a płuca nieznośnie wolno pompują powietrze. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. WDECH. WYDECH.
- MYYYYŚL! - skowyt zranionego zwierzęcia. Zaciskający się żołądek. Oczy zachodzą mgłą, wymioty podchodzą do gardła, które zaciska się i nie pozwala im się wydostać. Kolana miękną i uginają się. Dłonie pokrywają zimnym potem i trzęsą się jak liście wydane na pastwę trąby powietrznej. Jestem tu. Bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej byłem. Jestem bardziej niż w jakimkolwiek momencie swojego życia przed tym dniem. Zimno. Przeraźliwe zimno wciskające się pod ubranie, pod skórę. Umysł miażdżony poczuciem zagłady. Oto stał się koniec.

***

- Mamo? Mamo, śpisz? - słowa wyciekają przez spiechrznięte usta niczym słona morska woda, zimne, powolne, ciche. Zimna skóra pod palcami, zamknięte oczy. Powietrze ma zapach palonych liści. Dzisiaj jest piątek, maj, dwa dni przed moimi urodzinami. Może jak potrząsnę to się obudzi? Dłonie delikatnie popychają jej ramię. To ramię, w które tak często się wtulałem kiedy czułem się źle. To jeszcze nie jest nawet uczucie strachu, może niepewność - rzadko zdarza się, że ktoś zasypia na podłodze.
   To nic nie daje, nie otwiera oczu. Serce zaczyna bić nieco szybciej, oddech staje się głębszy, głos - naglący, oczy szerzej otwarte, źrenice rosną.
- Mamo, wstań proszę. Obudź się. Mamo?! - głos jest już wyraźny, ona nie otwiera oczu - leży na podłodze dużego pokoju porzucona jak lalka, którą jakieś olbrzymie dziecko przestało się bawić i zostawiło samą sobie. Coś jest bardzo nie tak. To nie pewność, ani wiara - to lęk. Mowa ustępuje miejsca krzykowi.
- Mamo! To nie jest śmieszne, wstawaj! - nic.
   Stopa naciska sprzęgło, ręka sięga po drążek zmiany biegów. Jedziemy jeszcze szybciej. Warkot silnika zmienia się, serce łomocze. Nadal klęczę obok mamy. Oddech jest szybki, urywany. Oto panika.

***

- Woda! Wodawodawodawodawodawoda... MYŚL! - skowyt przerywa zapętloną myśl, skołowaciałą tantrę.
- Potrzebuję wody. Poleję jej twarz - pewnie się obudzi. Podpieram się ręką i podnoszę z miejsca, niepewnymi krokami przechodzę kilka metrów do kuchni i nalewam do szklanki wody z kranu. Powinno pomóc. Wracam do pokoju - gdzieś w tle jest babcia, coś mówi.
   Polewam wodą twarz mamy, kropelki przesuwają się po spokojnych policzkach. Żadnej reakcji. Żołądek podchodzi do gardła, mięśnie napinają się boleśnie. Całę ciało napięte jak struna. Gotowa pęknąć w każdej chwili.

***

Czuję się jak wyżynana szmata, jak kawałek materiału przeciskany przez wąską szczelinę. Jak kawałek skóry zaciskany w imadle. Żołądek jest w gardle, na języku czuję smak wymiocin. Dłonie białe. Moje i jej. Nic nie działa. Nie budzi się. Umysł spowalnia. Myśli znikają. Świat odchodzi. Ja chcę...
chcę...
chcę...chcę...
chcęchcęchcęchcęchcęchcęchcę...
chcę zwinąć się w kulkę, zamknąć oczy i obudzić się pod kołdrą w sobotę rano. To się nie dzieje. Tego nie ma. Świat się skończył. Dziękuję drodzy państwo - ja wysiadam i idę spać. Dajcie mi spokój. Jutro się tym zajmę. Dzisiaj jestem zmęczony. Jutro mam urodziny, zaprosiłem kilku kolegów, więc muszę się wyspać, żeby ich przywitać.
- MYŚL! - skowyt przerywa marę senną, członki puszczają, palce zaczynają się zginać. Zaczynam czuć przerażające zimno. Balkon jest otwarty, wiatr hula po dużym pokoju, a mnie cierpną mokre palce.
- Telefon. Muszę zadzwonić do... do... gdzie ja mm-musz... do dziadków. Po pomoc. Tak. Muszę zadzwonić. Na pogotowie też - oczy półprzymknięte. Myśli powoli wyłaniają się z umysłu. Niemal wyrywam je z smolistego bajora. Jestem zmęczony, powinienem iść spać. Kilka kroków do telefonu. Jedna dłoń unosi słuchawkę, palce drugiej opadają na klawisze wybierając numer. Sygnał wybierania. To się nie dzieje, tego nie ma. Chce mi się wymiotować. Jest mi zimno. Chce się wczołgać pod kołdrę i zasnąć.
- Halo? - zaspany głos dziadka w słuchawce.
- Coś jest nie tak z mamą. Leży blada, ma zimną skórę - potrzebuję twojej pomocy - słyszę własny, monotonny głos. Ja to powiedziałem? Ale przecież myślałem o pierzynie. Przecież chciałem iść spać. Palce znowu wybierają numer. Drugi dziadek podnosi słuchawkę nieco później niż pierwszy. Babcie są w sanatorium, tato w Berlinie, albo Warszawie - nie ma co dzwonić. Nie pomoże mi. Nie ma jak.
- Przyjedź do nas, mama leży zimna w dużym pokoju, coś jest z nią nie tak - mówię i odkładam słuchawkę na widełki, i podnoszę ją znowu. Palce naciskają trzy razy dziewiątkę.
- Pogotowie słucham? - słyszę.
- Moja mama leży zimna w dużym pokoju. Nazywam się. Mieszkam na ulicy pod numerem - mówię.
- Dostaliśmy pod... - więcej nie słyszę, odkładam słuchawkę i siadam przy mamie.
Teraz. Teraz mogę zasnąć. Teraz zrobiłem co mogłem i tyle ile mogłem.

***


Dzwoni domofon, podnoszę się ociężały i przechodzę duży pokój. Ręka sięga ponad głowę i unosi słuchawkę.
- Pogotowie, mieliśmy tu wez... - palec naciska guzik, który zwalnia zamek w drzwiach dwa piętra niżej w bramie bloku. Ręce spokojnie otwierają wszystkie zamki w drzwiach. Palce nie zawodzą. Gdy kończę idę do dużego pokoju i z powrotem siadam koło mamy.

***

Czy nie powinienem być zazdrosny? W filmach ludzie zawsze są zazdrośni. Tak jak te blźniaczki Olson chyba. Albo coś. Jak jakaś czyjaś matka w filmie była zazdrosna o czyjeś dziecko, bo jej umarło. Nie powinienem być zazdrosny? Nie bardzo mam kogo spytać w sumie. Może powinienem? Tak - spróbujmy, od dzisiaj będę zazdrosny o mamy innych.

***

Mężczyzna w pomarańczowym ubraniu, z czerwoną walizką. Chyba dotknął mojego ramienia. Patrzę na niego, ale nie pamiętam jego twarzy. Coś mówi, ale nie pamiętam co. Słyszę, że do mieszkania wchodzi mój dziadek, ojciec mojego ojca. Zamykam oczy. Otwieram oczy. Odsuwają mnie na bok. Ktoś mnie podnosi i wynosi albo wyprowadza z pokoju.
- Pójdź, poczekaj w swoim pokoju - nie pamiętam czyj głos wypowiada te słowa.

***

Przykro mi, że stracił psa. To przykre tracić psa. Czekaj. Mi umarła matka. To chyba gorzej, prawda? Dlaczego zatem współczuję komuś utraty psa? Współczucie boli. Irytuje. Dlaczego współczuję komuś utraty zwierzęcia, gdy sam doznałem większej straty. To głupie. To nielogiczne. Trzeba usunąć tą pomyłkę. Pomysł z zazdrością nie wypalił, za często zapominałem, żeby zazdrościć. Ale to współczucie jest naprawdę nielogiczne. To jest błąd w równaniu. Moim równaniu. To błąd który trzeba usunąć.

***

Słyszę brzęczenie defibrylatora. Teraz wiem co brzęczało. Wtedy nie wiedziałem. Kilku ludzi coś mówi. Potem słyszę głuchy stuk jak ładunek elektryczny zostaje uwolniony.
- Jeszcze raz - słyszę czyjś głos. Siedzę sam. O czym myślę? Nie wiem. Nie pamiętam, chyba nie myślałem w ogóle.

***

- W obliczu śmierci nie myśli się o Bogu...
- Wprost przeciwnie, wtedy właśnie nasze myśli biegną prosto do niego - mówi ksiądz o miłej twarzy, patrząc zza okularów połówek.
- Nie proszę księdza. Kiedy patrzymy na śmierć naszych bliskich, kiedy dotykamy ich zimnej skóry, kiedy każdą cząstką naszego ciała jesteśmy w ich śmierci. Kiedy wąchamy ich włosy, czujemy pod palcami ich zimną skórę. Kiedy czujemy jak ich serce przestaje bić i kiedy widzimy jak z ich oczu znika blask. Kiedy patrzymy jak ktoś kogo kochaliśmy zamienia się w bezwolny worek mięsa to nie myślimy o Bogu.
- A o czym?
- “Ktokolwiek, cokolwiek... zabierzcie mnie stąd, oddajcie tego kogo straciłem i pozwólcie wrócić do domu”...

***

- Twoja mama nie żyje, umarła. Rozumiesz co do ciebie mówię? - zakłopotanie na twarzy ratownika. Ma ręce opuszczone wzdłuż ciała w geście rezygnacji, choć jestem dwa razy niższy od niego garbi się gdy do mnie mówi. Moje oczy są szeroko otwarte, śledzą ruchy jego warg. Nie rozumiem, jak to nie żyje? Dlaczego? Jakim prawem? Czemu? Po co? Dlaczego? Jak? Czemu? Kiwam głową.
- Rozumiem - mówię spokojnie i cicho, odwracam się i patrzę na dziadka.
- Co teraz? - pytam.
Dziadek stoi i patrzy z zakłopotaniem.
- Rano zadzwonię i powiem, że nie ma urodzin - mówię. To przerażające jak wszystko nagle stało się klarowne. Świat jeszcze nigdy nie był tak prosty i wyraźny. Świetnie wiedziałem co mam robić.
- Teraz idę spać, wstanę o siódmej, bo na ósmą mam do szkoły - dodaję - odrabiamy jakiś dzień wolny - tłumaczę. Nie mam siły się dalej bać. Jestem za bardzo zmęczony, by być zmęczonym. Odwracam się i idę do pokoju, kładę się w łóżku, przykrywam kołdrą. Zamykam oczy. Jest maj, dwa dni przed moimi urodzinami i moja mama umarła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz